Książki w naszym życiu
Przed napisaniem tego tekstu zastanawiałem się, czy co druga osoba wśród was wzruszy ramionami po jego przeczytaniu, ale jestem optymistą i wydaje mi się, że skoro czytacie tego bloga, a średnia długość przeciętnego tekstu na nim wynosi dwie do trzech stron maszynopisu, to chyba większość z was wie także, że jakiś czas temu wynaleziono książkę i temat nie będzie wam obcy.
Jako że to prawdopodobnie najdłuższy tekst w historii bloga, na wszelki wypadek dzielę całość na śródtytuły, abyście mogli szybko przeskoczyć do końca.
Wedle danych Biblioteki Narodowej co drugi Polak w ubiegłym roku nie przeczytał ani jednej książki.
Ale też nie ma co się oszukiwać – jestem przekonany, że co trzecia osoba na tej sali swoją wiedzę czerpie „z życia”. To takie ulubione określenie cymbałów tłumaczących dlaczego czytanie im nie jest potrzebne.
Jak zmarnowano mi szczęśliwe dzieciństwo
Ja też kiedyś nie czytałem i byłem szczęśliwy.
Niestety w patologicznych rodzinach rodzice niszczą dzieciom szczęśliwe dzieciństwo i tak też było w moim przypadku. Trzykrotnie.
Pierwszy raz, gdy mama na urodziny kupiła mi Batmana. Przeczytałem go w dwa dni i z braku konkurencji stała się moją ulubioną książką.
Drugi raz, gdy wygrzebałem u babci „Tajemniczą wyspę” Juliusza Verne i zapytałem matkę czy warto to przeczytać. Odpowiedziała, że jestem głupi, że pytam i dopóki nie przeczytam całej książki, w mojej misce nie będzie karmy.
Trzeci raz, gdy nudziłem się i zapytałem ją czy Robin Cook (autor różnych thrillerów medycznych) fajnie pisze. Historia się powtórzyła – musiałem przeczytać. Miałem wtedy jakieś jedenaście lat.
Zresztą ojciec nie był lepszy. W jego pokoju książki zajmowały tyle miejsca, że trzeba było chodzić bokiem, aby dojść do okna. Mając lat parę jeszcze nie potrafiłem za dobrze czytać. Dlatego szukałem tych z obrazkami. Moją ulubioną była Michalina Wisłocka. Młodsi nie zrozumieją, ale dwudziestolatki i starsi wiedzą o co chodzi…
Książki w moim życiu
W swoim dzieciństwie przeszedłem przez wszystkie najważniejsze etapy fascynacji książkami: Juliusz Verne, Zbigniew Nienacki, bracia Grimm, Andersen, Robin Coook, John Grisham, Michael Crichton, Dan Brown. Nie wiedzieć czemu czasami brałem się za coś, czego nie powinienem i do dziś pamiętam męczarnie, gdy jako ledwo nastoletni smarkacz próbowałem cokolwiek zrozumieć z „Wahadła Faucaulta” Umberto Eco. Za to „Imię róży” znałem zanim ten włoski brudas to napisał. Nie lubię go. Od 5 lat nie mogę zebrać się i dokończyć „Tajemniczy płomień królowej Loanny”. To jedna z dwóch książek, których nie przeczytałem do końca.
Statystyki czytelnictwa spadły mi dopiero gdy rodzice kupili mi PC. Po dwóch latach przerwy wróciłem do książek i rozpoczęła się u mnie złota era czytania tzw. mądrych dzieł.
Przebiłem się przez Boską Komedię, Iliadę, Odyseję, Eneidę. Potem wykonywałem różne skoki przez epoki i zaliczyłem Cervantesa, Londona, Dostojewskiego, Dumasa, Stendhala, Balzaka, Bułhakowa, Coelho, Szołochowa i dziesiątki innych, ponieważ wychodziłem z założenia, że są książki, które trzeba przeczytać bez względu na to czy tematyka jest interesująca. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie czytałby Dantego, którego współczesny czytelnik nie jest w stanie zrozumieć.
W zeszłym roku czytałem w kratkę i były tygodnie, kiedy w ogóle nie zaglądałem do książki, ale za to ten rok zaczął się dla mnie znakomicie i śrubuję swój rekord. W ciągu 2 miesięcy przeczytałem 15 książek. Niestety teraz trochę przyhamuję, bo kupiłem wczoraj „Shoguna”, a to dziadostwo ma 1200 stron. Pomyślałem sobie, że Shoguna też trzeba przeczytać. Póki jeszcze istnieje taki kraj jak Japonia.
Ano właśnie, tak doszliśmy do pytania, które lubicie zadawać mi w mailach
Jakie książki warto przeczytać?
Odpowiedź jest bardzo prosta: wszystkie. Ale przede wszystkim te, na które masz ochotę.
Nie, nie ma tak, że nabyłem swą marną wiedzę z jednej określonej książki. Fakt – większość dzieciństwa spędziłem z twarzą wlepioną w Biblię i w sumie warto od tej pozycji zacząć, zwłaszcza, jeśli jest z obrazkami.
Ale później można urządzić sobie jazdę bez trzymanki, bo w każdej, absolutnie każdej książce jest zawarta jakaś mądrość i tylko idioci powiedzą wam, że Dostojewski jest lepszy od Dana Browna.
Gówno a nie lepszy!
Ja tak zawsze rozpoznaję idiotów, bo tylko idiota będzie ci wmawiał, że lepsi czytają Szekspira, a gorsi tanie romansidła. W każdej książce jest mądrość i jest wielką bzdurą oraz dowodem pustki we łbie twierdzenie, że czytanie kryminałów albo przygodówek jest stratą czasu albo źle świadczy o człowieku.
Kiedyś z moją byłą miałem dyskusję o tym. Śmiała się, że czytam felietony Jeremy’ego Clarksona. Cóż, facet ma podobne do mojego spojrzenie na wiele spaw, ale pisze nudniej. Jednak odmienił moje życie, bo dzięki niemu pojąłem, że już wiem, jaką książkę wydam za 2 miesiące. Tak celowo to napisałem w środku akapitu, aby nie wszyscy dojrzeli, bo chcę to zapowiedzieć dopiero w czwartek, w 5 rocznicę opublikowania na blogu pierwszego rozdziału mojej książki.
Wracając o mojej byłej, która śmiała się z moich lektur, ona zamiast książek dzień w dzień zaczytywała się w Pudelkach i Plotkach. Nie mówię, że to źle. Na Pudelku także jest mądrość do zdobycia. Tyle że nigdy nie widziałem jej z książką, nigdy mi żadnej nie poleciła. Zaprawdę powiadam wam – jeśli ktoś czyta, tak naprawdę czyta, to nigdy w życiu nie spojrzy krzywo na kogoś, kto również czyta, bez względu na to, w jakich lekturach będą gustować.
Pan Samochodzik do wybitnych lektur nigdy nie należał, ale rozwijał moją wyobraźnię bardziej niż jakiś ślepy Homer.
Zatem nie wstydźcie się przyznawać do tego, że czytacie. A jak ktoś was zagnie to zapytajcie debila, co takiego wyniósł ze „Zbrodni i kary”? Że każda zbrodnia kończy się karą? Wow! Kto by pomyślał! Albo „Cichy Don” Szołochowa. Najnudniejsza książka jaką czytałem w całym swoim życiu. 4 wielkie tomy nagrodzone Noblem. Dała mi wiedzę, której dziś już nie pamiętam. Przyznaję – rozwinęła mnie „pisarsko”. Po niej miałem wrażenie, że potrafię ładniej pisać.
Nie byłoby dziś Jasona Hunta, gdyby nie Robin Cook czy Michael Crichton. Żadnej wielkiej mądrości w ich książkach nie było. Ale na tym pierwszym uczyłem się jako dziecko czytać książki dla dorosłych, a ten drugi wyznaczył mi cel w życiu – mając naście lat postanowiłem, że tak jak on – przed trzydziestką będę popularnym pisarzem.
Jestem blogerem, którego miesięcznie czyta tyle osób, ilu 99.99% pisarzy w tym kraju mieć nie będzie. Nie mam powodów do narzekania.
Wasze domy bez książek
Kiedy jestem pierwszy raz u kogoś w domu zawsze szukam książek. To odruch. Człowieka poznaję po książkach. Mniejsza o to jakie ma. Niech będą to same horrory Kinga czy innego Mastertona. Liczy się sam fakt posiadania. Ludzie, którzy nie czytają, nie mają potrzeby posiadania książek. Ludzie, którzy nie czytają, są automatycznie wrzucani przeze mnie do szufladki: głupcy.
Nie lubię domów bez książek. W domu moich rodziców było ich od groma, a w moim domu zapełniają kilkanaście półek. W większości są to tzw. mądre książki tych mądrzejszych autorów, ale jeśli kiedykolwiek zagościsz u mnie, niech cię nie zwiodą pozory – ja czytam wszystko. Absolutnie wszystko, a ostatnio po klasyków w ogóle nie sięgam, bo dużo lepiej bawię się przy nowościach wydawniczych.
Są jednak tacy, którzy czytają książki, ale ich nie mają w domu. Lubię ich, ale trochę mniej. Ja sam nigdy w życiu nie wyrzuciłem ani jednej książki, a także ani jednej po dobroci nie oddałem. Nawet nie pożyczam. Wyjątkiem jest jedna moja była, ale ona pożycza mi więcej i czasami nawet pozwala nie oddawać.
Ludzie czytający, ale nie mający książek tłumaczą się, że nie mają na nie miejsca. Faktycznie – zazwyczaj mieszkają w jednym pokoju i jest to jakieś wytłumaczenie.
Ale ostatnio trafiłem, cholera nie wiem już gdzie, na artykuł, w którym autor tłumaczył, dlaczego woli książki elektroniczne od tradycyjnych.
Wyliczył, że trzymanie setek tradycyjnych książek zabiera w mieszkaniu wiele cennych metrów kwadratowych, po czym idąc tym tokiem myślenia (który nawet było logiczny) wyliczył, że miesięcznie tylko na trzymanie książek płaci sto czy dwieście złotych. Bo gdyby ludzie nie trzymali książek, nie kupowaliby mieszkań większych o tyle a tyle metrów. Tylko mniejsze.
No jest coś w tym, że jak się kupuje chatę i ma zamiar w niej trzymać książki to patrzy się gdzie będzie na nie miejsce. Jest też coś w tym, że jak się raz przeczyta książkę to ona potem latami stoi na półce i nikt jej nie rusza. Nie ma z niej żadnego pożytku. Więc po co za to płacić?
I mógłbym zgodzić się z jego tezą, że elektroniczne książki są lepsze i tańsze, gdyby nie jeden mały szczegół: prędzej kupiłbym chatę bez kibla, kuchni, okien i sufitu, niż bez miejsca na moje bezwartościowe książki.
Owszem, zabierają miejsce, ale tworzą w mieszkaniu dobry klimat. Mieszkanie bez książek to dla mnie przechowalnia człowieka. Kolekcjonerzy obrazów, maskotek, znaczków kubków i koszulek także nie pytają o to, czy te rzeczy zajmują im miejsce. Oni je gromadzą, bo przedmioty są częścią ich życia, dlatego
elektroniczne książki
nigdy u mnie nie wyprą tradycyjnych. Czytelnicy drugiego bloga wiedzą, że od paru miesięcy jestem zakochany w Kindle. To takie małe urządzenie do czytania. Ja, stary tradycjonalista, wychowany na zapachu papieru, jeszcze przed rokiem piszący, że ni cholery nie kupię takiego gówna – zabujałem się w Kindle na amen. Bo to coś ma klimat, bo gdy czytam na nim książki, czuję ten sam klimat co przy papierze. Kto nigdy nie miał tego urządzenia w ręku, ten nie zrozumie jak bardzo się to różni od niewygodnego czytania ebooków na monitorze, tablecie czy w komórce. Nie, to całkiem inna filozofia.
Na Kindle trudno jest kupić polskie książki, a już o starszych wydaniach to zapomnij. Dlatego ściągam je nielegalnie z internetu. Jest to jedyna nielegalna działalność, do której bezczelnie się przyznaję, bo nie mam sobie absolutnie nic do zarzucenia. Z jednego powodu – ja wszystko, co przeczytam muszę mieć na papierze. Kupuję w księgarniach wszystkie książki, jakie przeczytałem na Kindle. Łudziłem się, że z ww. Shogunem będzie inaczej. Ściągnąłem go sobie, zacząłem czytać i dupa. Muszę go mieć na półce, nawet jeśli nigdy go nie otworzę. No to kupiłem, postawiłem na półce i dalej czytam na Kindle.
Niestety na nim nie mogę
mazać i zaginać rogów
A ja tak lubię „niszczyć” książki.
Wychowano nas w kulturze szacunku do nich. Nauczycielki w szkołach, bibliotekarki, a nawet rodzice wmawiali nam szacunek do książek. To wcale nie jest złe podejście! Złe jest zacietrzewienie, z jakim „obrońcy” książek bronią ich nietykalności i atakują tych, którzy lubią sobie maznąć długopisem po kartce albo uświńtuszyć stronę zjadaną podczas czytania czekoladą.
Weźmy to sobie tak na zdrowy rozum.
Książkę nie boli, gdy długopisem zaznaczymy ważny dla nas akapit. Nie cierpi, gdy zagniemy jej róg. Nie rozpłacze nam się, gdy niedbale rzucimy pod łóżko.
I przede wszystkim: taka książka nie straci na swej wartości.
Bo to tak jakby powiedzieć, że kobieta ze złym makijażem staje się głupia.
Nie ma absolutnie nic złego w mazaniu po książkach, a nawet przeciwnie – jest coś klimatycznego, gdy po kilkunastu latach otwieram Biblię albo Wisłocką i widzę zakreślone mazakiem fragmenty, które wówczas wydawały mi się ważne. Przypominam sobie tamten czas, odżywają wspomnienia, utrwalam wiedzę nabytą podczas pierwszego czytania. Przecież z jednej całej przeczytanej książki przeciętny człowiek zapamiętuje tylko fragmenty.
Do dziś pamiętam ile radości mnie jako dziecku sprawiało szukanie w babcinych książkach zakreślonych fragmentów i rysunków wykonywanych przez moją mamę, gdy była dzieckiem. Czy te książki straciły na wartości przez to, że były porysowane kredkami?
Obrońcy książek są zazwyczaj hipokrytami, bo tu walczą z „zaginaczami” rogów, a na co dzień wyrzucają do kosza gazety i czasopisma. W czym niby Przegląd Sportowy jest gorszy od – niech się rozejrzę… o, mam – „Śniadania u Tiffany’ego”? Kto czytał ten wie, że książka jest o kant dupy rozbić i dopiero film pokazał piękno tej historii. Ale w niej jest jakąś mądrość. Tak samo jak w Przeglądzie Sportowym.
To co? Marne książki można wyrzucać tak jak marne numery czasopism? No raczej nie.
No właśnie. Ja czasopisma wyrzucam (nie wszystkie), a książki zostawiam (wszystkie). Czasopisma niszczę, po książkach kreślę i zaginam ich rogi.
Jest coś pięknego w starych, poniszczonych książkach.
Atest głupoty
Możecie sami na sobie przeprowadzić najprostszy test głupoty. Wystarczy, jeśli odpowiecie sobie na jedno pytanie: czy kiedykolwiek miałeś/aś wrażenie, że Twój partner lub Twoi znajomi mają cię za głupka?
Możesz sobie pomóc dodatkowymi pytaniami: czy kiedykolwiek Ty zapytałeś partnera czy ma cię za głupka?
To zwykle odbywa się w otoczce żartu, przekomarzania, droczenia, ale to tylko taka fałszywa toczka. W rzeczy samej – za głupków nie ma się zazwyczaj tych, którzy są mądrzejsi od nas.
Ten test nie zawsze działa, bo jedna moja była ciągle zadawała mi to pytanie, a chyba głupia nie jest. Nie zdążyłem się przekonać.
Jaką mądrość przekażesz dziecku?
Jeśli dzisiejsze statystyki mówią, że co drugi Polak w ogóle nie czyta książek, to statystycznie w każdej rodzinie jeden z rodziców mógłby być oczytany.
To zbyt piękne, aby było prawdziwe.
Ludzie bardzo rzadko dobierają się na zasadzie przeciwności. Wy, którzy nie czytacie teraz nie zrozumiecie tego co piszę, ale wierzcie mi na słowo – my, którzy czytamy, widzimy, że jesteście od nas głupsi. Możecie być ekspertami w swoim zawodzie, możecie nas pięknie kochać, ale udawać mądrych można tylko na początku. Później związek pełen jest „ups momentów” serwowanych przez wasz ograniczony intelekt. My to naprawdę widzimy.
Dlatego głupi zwykle stale wiążą się z głupimi. Zakładają rodziny, rodzą się dzieci.
Co oprócz rodzicielskiej miłości mają do przekazania pociechom? Mądrość z komiksów? Życiową mądrość spod budki z piwem? Anegdoty kumpli od kieliszka? Ploteczki sąsiadów?
Jeśli dziecko wychowuje się w domu bez książek, w domu, w którym nie ma kultury czytania książek, to ma większą szansę być nikim. Przez swoich głupich rodziców.
Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć czytać. A jeśli ktoś tego nie lubi, to zrobi wielką przysługę swojemu potomkowi, jeśli wybierze na ojca lub matkę kogoś, kto zna drogę do księgarni.
Mnie do potomstwa nie spieszno. Możesz być głupia. Abyś tylko była dobra w łóżku.
Na dziś wystarczy.
Fragmenty tego tekstu pochodzą z książki Bloger i Social Media dostępnej w sprzedaży wyłącznie na jasonhunt.store